You are the witch, you must burn. The song continues the themes present in Metallica's 1991 Black Album track "Sad But True" and features a similar style. "You Must Burn!" has backing vocals from guitarist Robert Trujillo, marking the first time he has sung on a Metallica record. The decision to involve Trujillo in this way speaks to the band's Nikt nie spodziewał się (tak szybko) także nowej płyty Metalliki. Jednak to ostatni żart z cyklu „Meta i jej nowy album”. Słowo ciałem się staje. Nie będzie nowego filmu, książki, sygnowanego piwa, wina, karmy dla psa, trasy na trzydziestopiecioitrzymiesiaclecie istnienia zespołu ani nawet wystawy dmuchanych lal z kolekcji sąsiada Kirka sprzed 20 lat – będzie najprawdziwszy, dwupłytowy materiał! Jaraliśmy się wczoraj wszyscy premierą nowego kawałka jak Joanna d’Arc w 1431. Dzisiaj emocje trochę już opadły, szok i niedowierzanie chowamy w kieszeń, a przechodzimy do oceny. O najbardziej wyczekiwanym albumie ostatnich 8 lat słów kilka:Aleksandra:Metallica w końcu odkrywa karty, a tam… para jopków. Jako wieloletnia fanka Mety z przykrością muszę stwierdzić, że moje oczekiwania co do płyty (na którą zespół każe sobie czekać 8 lat!!!) były zbyt wygórowane. Czyli to na prawdę to? Nie kolejna książka, wywiad czy wykonanie hymnu. Tak bardzo wyczekiwany album już za 3 miesiące! Zaparło mi dech w piersiach i…”No tak, dzisiejsza Metallica, tego można było się spodziewać” – przemknęło mi przez myśl, w połowie nowego kawałka. Brzmienie rażąco podobne do „Death Magnetic”, a miało być tak świeżo i nowo. Jest chaotycznie i męcząco (mimo, że utwór nie trwa 10 minut..). Gdzie podziały się przemyślane, harmonijne, a przede wszystkim ciekawe kompozycje? Tytuł płyty budzi we mnie mieszane uczucia, ale mogło być gorzej. Co do okładki, całkiem dobry pomysł jak na mój gust, lecz wykonanie – leży. Nie da się zadowolić wszystkich, ale serio, zajęło Wam to 8 lat?Choinek:Ten krążek nie zrewolucjonizuje muzyki, jak żaden wydany w ostatnich latach przez metalowych gigantów, a kto spodziewał się, że będzie inaczej chyba zapomniał łyknąć leków. To co Meta miała najlepszego, dała muzyce już wiele lat temu. Jednak oceniając ich poczynania bez użycia taryfy ulgowej i pryzmatu legendy… cholera, wypuścili kawał dobrego grania! Chwała im za wyczekiwany, porządny numer, który nie męczy przez 12 minut, za utwór pełen urozmaiceń i za konkretne złojenie nam dupsk. „Hardwired” to echo „Death Magnetic”, ale jest w nim to „coś”, co przywróciło mi utraconą wiarę w nowy album. Z kolei okładka płyty i singla odebrała mi wiarę w… ludzkość. Straszny rak, nie wiem kto to zaprojektował, ale polecam mu/jej z gaży za tę robotę opłacić sobie dobrego psychiatrę. Byle do 18 listopada!Jamic:Po tylu latach oczekiwań nareszcie stało się – Metallica opublikowała pierwszy singiel z nowego krążka, a wraz z tym odkryła chyba wszystkie karty nadchodzącego wydawnictwa. Była podjarka, były emocje…niestety to wszystko opadło po kilku przesłuchaniach. „Hardwired” bowiem nie ma do zaoferowania niczego ponadprzeciętnego, czego nie miałoby chociażby „Death Magnetic” (wyjątkiem jest tutaj brzmienie, Greg Fidelman tym razem naprawdę się postarał). Gitary tną jak należy, na pierwszy rzut oka (a właściwie ucha) wszystko brzmi jak należy. Gdy porównamy jednak kompozycję z singlami pozostałych ekip Wielkiej Czwórki, to trzeba przyznać, iż nowe dzieło amerykańskiej kapeli niczym się nie wyróżnia. Wyróżnia się za to okładka albumu, jak i singla. Negatywnie. Mam chociaż nadzieję, że skoro potrafią sparafrazować motyw graficzny „Odd Fellows Rest” Crowbaru, to przemycą i trochę nowoorleańskich brzmień do jednak dobrej myśli, podwójny album powinien wszystkim fanom wynagrodzić tyle lat oczekiwania na następcę „Death Magnetic”. Zapewne będzie miksem wszystkiego po trochu, dzięki czemu jestem przekonany, że każdy fan Metalliki znajdzie tam coś dla siebie. Niepokoi mnie tylko jedno – gdy Metallica nie wydaje albumu wszyscy płaczą czemu tak długo, gdy pojawia się singiel spotykam się z komentarzami, iż ta kapela nie powinna nic nagrywać po 91 roku. Nigdy wszystkim nie dogodzi…Lockheed:8 lat oczekiwania, dziesiątki wywiadów, materiałów ze studia umiejętnie podsycających zainteresowanie, dramatyczne historie o zaginionym telefonie Kirka – i wszystko prowadzi nas do tego dnia. Potężna Metallica uderza z nowym materiałem i… haniebnie pudłuje. Ciężko wskazać nawet, co boli najbardziej. Pierwsze sekundy zapowiadają coś naprawdę niezłego, więc panowie postanowili rozciągnąć je na całą piosenkę „bo może to kupią”. Ja nie kupiłem – tak jak i solówki dodanej po to, aby była. Tekst jest naprawdę zły – Metallica nigdy nie kojarzyła mi się z najwyższej jakości liryką, ale jednak jakoś do „Czarnego Albumu” całość miała ręce i nogi. Dodatkowo sposób, w jaki James te banialuki (z „we’re so fucked” na czele) wyśpiewuje, nie wzbudza jakichkolwiek emocji, jest do bólu przeciętny, bez dawnego entuzjazmu. Do tego jeszcze te abominacje, które jakiś jajcarz (yaycarz?) raczył nazwać okładkami – z każdym spojrzeniem na nie oczy bolą utrzymała formę z poprzednich albumów – tylko szkoda, że jest to forma bardzo Dudek:Wiadomość uderzyła jak grom z jasnego nieba. W jednej chwili Metallica opublikowała wszystkie szczegóły nowego albumu – tracklistę, okładkę i wideo do pierwszego singla „Hardwired”! Ok, na początek przyglądam się okładce – czy to żart? Średnio pasuje do groźnego, metalowego bandu czterech ubranych na czarno, wytatuowanych facetów (no dobra, tylko James, ale ma ich tyle, że może obdzielić wszystkich). Tytuł „Hardwired… To Self Destruct” też trochę dziwny i brzmi jakby roboczo… Ale w końcu chodzi o muzykę!Odpalam z obawami kawałek… Wow, mocarne brzmienie, perkusja i gitary tną aż miło! Do tego skandowany śpiew Jamesa i cofamy się w czasie o 30 lat do „Kill’em All”! Czy to jednak komplement? Tak, wolę taką oldskulową Metallicę, niż 8-minutowe przynudzanie w stylu „The Day That Never Comes”, którego na ostatniej płycie było zbyt wiele. Jest dobrze. Co prawda fragment tekstu „We’re so fucked, shit out of luck” kojarzy mi się raczej z komedią Tenacious D (prawie te same słowa padają w kawałku „Belzeboss”), a solówkę Kirka można było przewidzieć jeszcze przed wysłuchaniem utworu. Facet ma chyba najlepszą robotę na świecie – od 30 lat gra te same, jednym uchem wpadające, a drugim wypadające dźwięki i jest cała płyta będzie jednak powrotem do korzeni tak jak ten 3-minutowy kawałek? Wątpię. Patrzę z powrotem na spis utworów – 2 płyty, na każdej po 6 tytułów. Moim zdaniem można więc oczekiwać czegoś na miarę niedawnego „Book of Souls” Iron Maiden. Pierwszy singiel to też był zgrabny utwór, a cały album okazał się raczej zbiorem długaśnych kompozycji. Obawiam się, że Meta może w paru kawałkach też zaszaleć i przekroczyć 10 minut, a takie granie wydaje mi się u nich na siłę. Oby jednak mnie zaskoczyli, bo czekam na tę płytę z niecierpliwością!Michał Koch:Dooobra… Zobaczmy, co też przywlókł kot: poznaliśmy nazwę krążka i datę wydania, artwork oraz nowy singiel. Wybrany tytuł do mnie nie przemawia, lepiej jest jeżeli chodzi o nazwy utworów: „Moth Into Flame”, „Murder One” czy „Dream No More”, aczkolwiek tu też widzę parę straszydeł: „ManUNkind” (brzmi jak remix Linkin Park), „Am I Savage?” (wyobrażam sobie to do podkładu „Am I Evil” – Am I savage? // Yes, I am) i „Halo On Fire” (ft. Beyoncé). Nie będę oceniać jednak książki po okładce – ocenię okładkę. Jest brzydko, nawet bardzo. Praca z gatunków co autor miał na myśli: czy nowy krążek to twór kolektywu i będzie to słychać, a może Metallica to teraz jakiś czterogłowy, mitologiczny potwór? Tym sposobem przechodzimy do singla – i jego okładki, która jest jeszcze brzydsza niż artwork całości. No nic, i tak nie kupuję singli, więc ze Złym Panem widocznym na grafice widzę się ostatni raz. A singiel? Szybki, ale bez polotu. Silący się na brutalność, jednakże trochę nudny. I, co gorsza, zapomina się o nim od razu. Nie skreślam nowego albumu Metalliki, wręcz przeciwnie, czekam i wmawiam sobie, że będzie dobrze. Przynajmniej zjawią się na koncert. Jest tylko jedna rzecz, która mnie martwi: jakość tekstów. Warstwa liryczna singla przekroczyła dopuszczalne normy śmieszności. „We’re so fucked // Shit out of luck” – wy tak serio?Całe szczęście, że „Lords Of Summer” trafiło tylko na płytę z bonusami/ Smoll:Współczesna Metallica to taki chłopiec do bicia. Jakby się nie starali, cokolwiek by nie nagrali i tak dostaną lanie. A największe od swoich najbardziej „oddanych” fanów. Sam do nich nie należę, a nowy album ani mnie nie grzeje, ani nie ziębi. I tak jak ostatniego Slayera, czy Megadeth, nie będę pewnie miał ani chęci ani czasu na przesłuchanie „Hardwired” w Kowalski:Lepiej niż się spodziewałem? Chyba tak, choć nie oczekiwałem wiele. Nie mogę odmówić „Hardwired” energii, liczę jednak na lepsze kompozycje na tym dwupłytowym albumie niż ta wybrana jako pierwszy singiel. Utwór chwilami niebezpiecznie nuży słuchacza, a przecież trwa nieco ponad 3 minuty. Produkcja na szczęście jest lepsza niż na „Death Magnetic”, choć perkusja brzmi dosyć cienko. Szkoda tylko, że jako zwolennik fizycznych nośników zmuszony jestem stwierdzić, że zostaje mi tylko wersja cyfrowa – z płytą o takiej okładce wstyd pojawić się przy kasie. Pomimo tego jest wciąż lepsza niż ta zdobiąca singiel. ‘Theli’ Therionu niepewnie chwieje się na najwyższym stopniu podium absurdalnie kiepskich okładek szanujących się zespołów, mieszaniny spermy i krwi z „Loadów” nabierają nagle wartości artystycznej a „Czarny Album” zachwyca pomysłowością artworku. Miejmy nadzieję, że owa nieszczęsna „sztuka” zdobiąca zbliżający się krążek będzie jego największym płyta Metalliki w listopadzie 2016 roku? Prima aprilis! To się żart skurwielom udał. Nadal nie wierzę, ale patrzę na okładkę i słucham „Hardwired”… Grafiki tej artworkiem nie nazwę, bo artyzmu w niej nie widzę. Chyba, że autor użył go w nadmiarze. Ot, metallikowy standard, wszak od 1988 roku przyzwoitej okładki nie mieli. Co do udostępnionego utworu, to po pierwszym przesłuchaniu skomentowałem go krótkim „Death Magnetic II”. Na szczęście forma została skrócona z 7 do 3 minut. Powinno być lepiej niż 8 lat temu, ale czy naprawdę to musiało trwać tak długo?Staszek:Fanem Metalliki nigdy nie byłem i nie będę. Nowy kawałek wzbudził we mnie tyle emocji co oglądanie curlingu. Okładka jest tak paskudna że aż oczy bolą. Cieszę się, że fani wreszcie coś dostaną, ale bez urazy dla kogokolwiek – nie wskoczę z wami na hype ukrywam, że serducho mi szybciej zabiło, gdy w trakcie przeglądania jutubowych subskrybcji wyskoczył mi nowy singiel Metalliki. Jak większość słuchaczy, która swoje pierwsze metalowe zbliżenia przeżywała z „Black Albumem” czy legendarnym „Masterem”, z czystego sentymentu oczekiwałem na nowy album. „Hardwired” brzmi jak taki krótki poradnik „How to make 00’s Metallica song” Wah-wah? Check! Podwójna stopa Larsa? Check! Melodyjny głos Jamesa próbujący obudzić w sobie tego wąsatego zabójcę z początku lat 90? Check! Największym plusem tego numeru jest to, że nie męczy. Po 7 minutowych kawałkach z „Death Magnetic” na których prawie nic się nie działo, tak ładnie skondensowana i wypluta energia daje nadzieję na całkiem przyzwoity album (choć nie ukrywam, że dwupłytowe wydawnictwo i ponad 80 minut napieprzania trochę straszy powrotem do form z czasów poprzedniego LONGplay’a). W teledysku nie trzeba było wiele, muzyka sama za siebie przemówiła i takie minimalistyczne podejście i czarno-białe, mrocznie mrugające światełka wystarczyły w zupełności. Szkoda, że z takiego założenia nie wyszli przy projektowaniu okładek, zarówno do singla, jak i do albumu. Art(?)work płyty wygląda jak dziecko gwałtu kolorystyki Mastodona z „Odd Fellows Rest” Crowbara, w dodatku wychowywane w duchu Primusowego kiczu. I choć wszystkie te określenia budzą raczej pozytywne skojarzenia, to finalny efekt myślę, że można porównać z projektami uczniowskimi na informatykę pod koniec 2 klasy gimnazjum. A stronę graficzną singla trzeba zobaczyć samemu, bo w słowa to trudno ubrać… Mam uszy szeroko otwarte, jednak najczęściej dudni mi w nich muzyka ekstremalna. Nie wychodzę z domu bez książki i słuchawek, a wolny czas spędzam głównie na koncertach.
Metallica’s 12th studio album comes six years after Hardwired…To Self, Destruct was released. Consisting of 12 songs, the upcoming album will have 77 minutes of music.

12 kompozycji rozłożonych na 2 krążki dających w sumie 77 minut muzyki. Czy to szczęśliwe siódemki dla Metalliki i nowego studyjnego albumu zespołu? Do tej wyliczanki można dodać jeszcze jedną liczbę - 8. Właśnie tyle lat przyszło nam czekać na następcę „Death Magnetic”. Niektórzy przestawali już wierzyć, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym poznamy premierowy materiał od grupy z San Francisco. Inni przez ten czas stracili szacunek do Metalliki i odwrócili się do niej plecami twierdząc, że dawna legenda zaczęła już tylko odcinać kupony i żerować na zawartości portfeli fanów poprzez liczne wydawnictwa mające zamaskować długi okres końcu pojawiły się nowe utwory i ponownie miłośnicy gitarowego grania podzielili się na dwa obozy. Dla części był to zwiastun powrotu do korzeni, dla innych kolejny dowód na twórczą niemoc formacji. Choć Metallica na „Hardwired... To Self-Destruct” nie przebija swoich najbardziej klasycznych dokonań, to udało jej się nagrać najlepszą płytę od 1991 roku. Nowy materiał to spojrzenie przez zespół wstecz na swoją karierę i oddanie ducha przeszłości w poszczególnych utworach. Metallica pozostała wierna własnej tradycji, ale jednocześnie niejako zdefiniowała siebie na nowo. Thrashowi królowie wrócili na zapaleniec Metalliki powinien tu znaleźć coś dla siebie, bo „Hardwired... To Self-Destruct” tworzą zarówno rozpędzone kawałki, te w umiarkowanym tempie, a także te z wpadającymi w ucho liniami nadającymi im przebojowości. Może i brak tu takiej agresji, jak na „Kill 'Em All” czy takiego hitowego potencjału, jak na „Czarnym Albumie”, ale zespół postarał się znaleźć złoty środek między tymi dwoma całość „Hardwired” aranżacyjnie pozostaje ubogi, ale przypomina, że James Hetfield i spółka to nie tylko spadkobiercy Black Sabbath i Deep Purple, ale też punkowych kapel - właśnie w tym duchu został utrzymany pierwszy kawałek. Wykrzyczany refren, prosty rytm i niewiele bardziej skomplikowane partie gitary, a jednak tak rozpędzonej Metalliki dawno nie było dane nam słyszeć. 10. album Amerykanów zaczyna się potężnym ciosem, ale i na do widzenia otrzymujemy takowy. Zawierający bliźniaczo podobne intro oraz riff „Spit Out The Bone” może i jest kalką wymienionego „Hardwired”, ale z bardziej urozmaiconymi rozwiązaniami aranżacyjnymi i zmianami tempa. Z kolei wstawka z przesterowaną partią basu Roba Trujillo w tym numerze sprowadza nad całość ducha Cliffa do thrashowego rozdziału w historii Metalliki to nie wszystko, bo jest też wycieczka w lata 90. i okresu z płyt „Load” i „Reload”. Do tamtego czasu przenosi nas sabbathowy „Dream No More” odwołujący się do mitów o Cthulhu z „przeciąganymi” partiami wokalu Jamesa Hetfielda czy też romansujący z bluesem w przesterowanej wersji „ManUNkind”. Oprócz „Hardwired” Metallica udostępniła też wcześniej „Atlas, Rise!” i „Moth Into Flame”. Pierwszy z nich to ukłon w stronę Iron Maiden i gitarowych harmonii, drugi zaś to bodaj najbardziej chwytliwy utwór z płyty z refrenem mogącym podbić listy „Hardwired... To Self-Destruct” nie uświadczymy żadnych ballad, chyba że za taką wziąć „Halo On Fire” ze spokojniejszymi zwrotkami, nie ma tu też kompozycji instrumentalnych, jest za to hołd złożony Lemmy'emu w „Murder One”, który przecież miał ogromny wpływ na twórczość Metalliki. To kolejny utwór w umiarkowanym tempie zbliżający się do dokonań Black Sabbath, zaś tekst tworzą odniesienia do dorobku Motorhead. Lemmy z pewnością by się zasłuchiwał przy popijaniu kolejnych szklaneczek co cierpi 10. studyjny album Hetfielda, Ulricha, Hammetta i Trujillo? To dość trudny krążek w odbiorze, wymagający od słuchacza kilkukrotnego przesłuchania, aby go w pełni docenić. Nie pomaga długość utworów, które przynajmniej w części wydają się niepotrzebnie przeciągnięte, a nawet przekombinowane (dotyczy to w szczególności drugiego krążka). Użycie tu i ówdzie nożyczek przyniosłoby jedynie pozytywne skutki. Wypadkowa thrashowości i melodyjności Metalliki z lat 90. wniosła nową jakość, choć można narzekać, że Lars nie rozwinął się jako bębniarz, a może i zaliczył regres czy że solówki Hammetta nie mają już tego czegoś, co sprawiało, że nuciło się je pod nosem. Wielu wciąż będzie twierdziło, że Metallica skończyła się na „Kill 'Em All”, ale równie liczne grono powinno uznać, że zespół narodził się na nowo wraz z „Hardwired... To Self-Destruct”.Ocena: 3,5/5 Robert Skowronski Redaktor antyradia

DISC 1 1. HARDWIRED In the name of desperation In the name of wretched pain In the name of all creation Gone insane We're so fucked Shit outta luck Hardwired to self-destruct On the way to paranoia On the crooked borderline On the way to great destroyer Doom design We're so fucked Shit outta luck Hardwired to self-destruct Once upon a planet burning Once upon a flame Once upon a fear returning

Dwa kompakty lub winyle, dwanaście utworów (w wersji podstawowej), prawie osiemdziesiąt minut muzyki. Prawdziwy kolos, chociaż… wychodzi jakieś półtora kawałka na rok, jeśli weźmiemy pod uwagę czas, jaki minął od premiery poprzedniego wydawnictwa zespołu. Bo ani EP-kę "Beyond Magnetic", ani tym bardziej "Lulu", kontrowersyjny efekt współpracy z Lou Reedem, trudno nazwać pełnoprawnymi albumami Metalliki. Takimi jak "Death Magnetic" z września 2008 roku. Czyli z wtedy, kiedy prezydentem Stanów Zjednoczonych był jeszcze… George W. Bush. Trochę się to czekanie dłużyło, to fakt, najważniejsze jednak, że nic się nie dłuży na "Hardwired… To Self-Destruct". A mogłoby, bo większość utworów trwa sześć i siedem minut. O ile poprzedni album był w założeniu mniej lub bardziej dosłownym powrotem do thrashowych źródeł zespołu z lat 80., na "Przewodniku po samo-destrukcji" (w bardzo wolnym tłumaczeniu, ale prawda, że fajnie brzmi?) Metallica wraca w pewien sposób do lat 90., czasów "Czarnego albumu", "Load" i "Reload". Nie oznacza to, że zapomniała o thrashu. Płytę spina klamrą króciutkim "Hardwired", przywołującym wspomnienie "Kill’em All", oraz siedmiominutowym "Spit out the Bone", brzmiącym jak daleki kuzyn "Damage Inc." czy "Dyers Eve". Tak szybko i brutalnie Metallica nie brzmiała od 1988 roku, a James Hetfield śpiewa tu z takim "zadziorem", że musiał chyba dorwać wehikuł czasu i sprowadzić do studia swoje 25-letnie "ja". Chociaż tak naprawdę niczego nie musiał, po prostu przypomniał sobie, że potrafi. By nie było… Całość nawiązuje, ale nie oznacza to, że cokolwiek kopiuje. Z tego względu, choć słychać na "Hardwired… To Self-Destruct" echa poprzednich płyt Metalliki, czuć się też świeżość, dzięki której nie brzmi to jak żaden inny jej album. Czuć, że nic nie jest tu wymuszone. Właściwie każdy z dwunastu utworów coś w sobie ma, nawet jeśli nie jest to zawsze odczuwalne przy pierwszym albo drugim podejściu. Niektóre z tych z drugiej płyty mogą początkowo sprawiać wrażenie pewnych "wypełniaczy" – nic bardziej mylnego, po prostu potrzebują kilku razy, by się w nie odpowiednio wgryźć. A potem można się złapać na tym, że trudno wyrzucić z głowy refreny "Confusion", "Here Comes Revenge" czy "Am I Savage". Albo niemal hardrockowego "Now That We’re Dead" z pierwszego dysku. Taki "Load" na turbodoładowaniu. Za to "Murder One", piękny hołd dla Lemmy’ego, ma w sobie fenomenalnie kołyszący "groove". Za sprawą prostych, ciężkich, ale wcale nie siermiężnych riffów. "Hardwired…" to płyta wielu klimatów. Usłyszymy tu i rasowy heavy metal, z nawiązaniami do Iron Maiden ("Atlas , Rise!") i emocjonującą półballadę ("Halo on Fire"), i kawałek dobrego melodyjnego thrashu ("Moth into Flame"), i jeden z najcięższych utworów, jakie Metallica kiedykolwiek nagrała – "Dream no More", odpowiedniku "Sad But True" i "The Thing That Should Not Be" AD 2016, jednocześnie nieprzypominającym niczego, co zespół do tej pory stworzył. Zwłaszcza w złowieszczym fragmencie "You turn to stone, Can’t look away, You turn to stone, Madness, they say, Cthulhu, awaken" – to oczywiście kolejne w dorobku grupy nawiązanie do bóstwa Cthulhu z mitologii Lovecrafta, ulubionego pisarza nieodżałowanego Cliffa Burtona. W nowych tekstach Hetfielda nie ma ani polityki, ani religii, są za to wściekłość, bunt i walka z demonami, nie tylko tymi wewnętrznymi ("Am I Savage"). Ale jest też pułapka celebryckiej sławy ("Moth into Flame") czy próba wejścia w umysł osoby cierpiącej na PTSD, czyli zespół stresu pourazowego ("Confusion"). Wiele z tych tekstów ma wydźwięk dość niejednoznaczny, dający szerokie pole do interpretacji, czuć jednak, że nie zostały one napisane na kolanie, a muzyk włożył w nie bardzo wiele wysiłku i emocji. Zresztą, to w ogóle wydaje się przede wszystkim płyta Jamesa Hetfielda – jest bohaterem niemal każdego utworu, każdego riffu, każdej śpiewanej przez siebie frazy - a śpiewa z siłą i pasją, do jakich przyzwyczaił nas w pierwszej dekadzie istnienia Metalliki. W wielu jego partiach wokalnych, choćby w "Atlas, Rise!" czy "Manukind", pojawiają się też zaskakujące rozwiązania harmoniczne. Na dodatek wszystkie utwory skomponował, z Larsem Ulrichem – wyjątkiem jest wspominany "Manunkind", w którym pomógł im basista Robert Trujillo. Łatwo rozpoznać, w którym fragmencie, za sprawą quasibarokowego basowego początku. Jeśli mowa o skojarzeniach, to takie sympatyczne nawiązanie do "My Friend of Mysery". Cieszy też dobra forma gitarzysty Kirka Hammetta – po raz pierwszy niczego nie skomponował, co rekompensuje sobie efektownymi i bardzo różnorodnymi solówkami, często kilkoma w jednym utworze. Lars Ulrich, często w ostatnich latach krytykowany za warsztat, również nie zaniża poziomu, a do tego wreszcie w pełni się zgrał z Trujillo. Niekiedy też przyjemnie urozmaica swoją grę, choćby tom-tomami w "Now That We’re Dead". A w "Spit out the Bone" dosłownie przechodzi sam siebie – koło szóstej minuty perkusja dosłownie rozstrzeliwuje słuchacza swoją intensywnością. Taki jednoosobowy pluton egzekucyjny. Trzeba też pochwalić produkcję Grega Fidelmana (oraz Hetfielda i Ulricha) - tak potężnie, czysto i selektywnie Metallica nie brzmiała od albumu "Garage Inc.", czyli od 1998 roku. Przepaść, jaka dzieli pod tym względem "Hardwired… To Self-Destruct" i "Death Magnetic" jest kolosalna. Poza tym, na nowej płycie więcej jest prostoty, a mniej kombinowania. Zapewne każdy wielbiciel Metalliki będzie miał tu swoje typy, jeśli chodzi o utwory mniej ulubione. A znajdzie się wielu takich, którzy w ogóle machną na tę płytę ręką albo nie będą ukrywać rozczarowania. Metallica to w końcu trochę takie "Gwiezdne wojny" muzyki metalowej – trudno zadowolić wszystkich. Być może "Hardwired…" brzmiałoby bardziej spójnie, gdyby wyciąć z niego "Here Comes Revenge" i "Am I Savage", ale zaraz odezwie się ktoś, dla kogo są to piosenki kluczowe. A może i rzeczywiście brakuje kompozycji instrumentalnej albo prawdziwej ballady. Tylko czy właśnie nie za powtarzanie pewnych formuł nie chcielibyśmy Metalliki najbardziej krytykować? To się wcale nie musiało udać, ale Metallica znów jest wielka. Właściwie zawsze była, czasem tylko za słabo nam o tym przypominała. Z jakiego powodu? To temat na osobną rozprawkę… Tu w każdym razie o żadnej słabości mowy nie ma. Słabo się jedynie robi na myśl, że na ciąg dalszy możemy poczekać kolejnych osiem lat. Płyta Metalliki w 2024 roku? Bardzo prosimy, może skoro ta jest dziesiąta, to tamta niech będzie przynajmniej dwunasta. PS. Warto zaopatrzyć się trzypłytową wersję "Deluxe", z nieco inną okładką. Tylko tam znajdziemy "Lords of Summer", utwór skomponowany w 2014 roku z myślą o trasie "By Request", teraz nagrany na nowo, skrócony i znacznie lepszy. Trafiły tam też znane z innych wydawnictw covery: Rainbow z okresu, kiedy śpiewał w zespole Ronnie James Dio ("Ronnie Rising Medley"), Deep Purple ("When a Blind Man Cries") i Iron Maiden ("Remember Tomorrow), a także kipiące fantastyczną energią nagrania koncertowe, zarejestrowane w tym roku na specjalnym minikoncercie z okazji premiery remasterowanych edycji "Kill’em All" i "Ride the Lighting". A na deser jeszcze koncertowa premiera singla "Hardwired". To tak naprawdę żaden bonus, to Metallikowa fiesta! (9/10)

To Self-Destruct deluxe edition after completing work on the release. Metallica have changed the tracklist on the deluxe edition of upcoming album Hardwired…. To Self-Destruct. The announcement comes days after frontman James Hetfield admitted the band took a “perfectionist” approach to their releases, and that they were still tweaking Jaki jest ulubiony utwór Jamesa Hetfielda z „Hardwired... To Self-Destruct”? Wokalista Metalliki został przepytany pod kątem ostatniego albumu jego zespołu. Który jego fragment darzy najmocniejszym uczuciem? „Hardwired... To Self-Destruct” jest od jakiegoś czasu na rynku, wszyscy zdążyliśmy już ochłonąć, uważnie posłuchać wszystkich dwunastu kompozycji i wydać własne opinie na temat każdej z nich. Mamy swoich ulubieńców, ale może i takie kawałki, które pomijamy przy kolejnych odsłuchach. Faktem jest, że kurz po ośmioletnim czekaniu opadł i można coraz trzeźwiej patrzeć na to też samych muzyków, którzy po okresie intensywnej pracy mogą spojrzeć na nią z dystansem, a nawet pobawić się na dziale mięsnym supermarketu. O nowym albumie wypowiedział się już nawet dawny kompan muzyków, Dave Mustaine, a James Hetfield i Lars Ulrich co chwila dzielą się ze swoimi fanami kolejnymi ciekawostkami i anegdotami dotyczącymi ich ostatniego razem wokalista wybrał swój ulubiony fragment na „Hardwired... To Self-Destruct”. To naprawdę ciężka sprawa, bo kocham je wszystkie i wciąż są dla mnie bardzo świeże. Kiedy już chcę powiedzieć, że ten jeden kawałek jest moim ulubionym, za chwilę zdaję sobie sprawę, że teledysk sprawił, iż w rzeczy samej polubiłem najbardziej jakiś inny! (śmiech) Mam to szczęście, że podoba mi się każdy z nich, ale myślę, że moim faworytem jest „Dream No More” - jest po prostu ciężki! I przerażający. Jak „The Thing That Should Not Be”, wiecie, te klimaty. Utwór ten wyróżnia się na ostatnim krążku Metalliki również ze względu na tekst, który z pewnością od pierwszego odsłuchu zwrócił uwagę fanów zespołu, a także... Howarda Phillipsa Lovecrafta. Twórca „W górach szaleństwa” inspirował już muzyków Metalliki w przeszłości, czemu dawali wyraz we wspomnianym przez wokalistę „The Thing That Should Not Be”, a także instrumentalnym „The Call of Ktulu” z „Ride the Lightning”.Jeśli po ośmiu latach czekania odnieśliście wrażenie, że Metallice nie zależy już na nagrywaniu nowej muzyki, James Hetfield pragnie rozwiać takie myśli. Komponowanie nowych utworów jest dla nas wciąż niezwykle ważne. To takie proste, wyjść na scenę i po prostu odegrać kawałki, które sprawiają przyjemność fanom, jechać wyłącznie na nostalgii. Ale to nie dla nas, my jesteśmy artystami i takie zachowanie byłoby dla nas mocnym ciosem. Wokalista wyznał również, że kapela nie planowała od początku „Hardwired... To Self-Destruct” w formie dwupłytowej. Dopiero później wymusiła ją ilość nowych dźwięków, którymi chciała się podzielić ze słuchaczami. Muzycy zdają sobie sprawę, że fani poświęcają muzyce coraz mniej uwagi, lecz grupie zawsze sprawiało trudności komponowanie bardziej skondensowanych wywiad z Hetfieldem obejrzycie poniżej: A jaki jest Wasz ulubiony utwór z „Hardwired... To Self-Destruct”? It's the best modern Metallica album yet. I loved Death Magnetic but this feels like Metallica of old the Original Metal Monsters. Three CDs make it feel like 3 new albums. Every song is insane. The 3rd CD has classic live recordings and the first time Hard Wired to Self Destruct was played live. Totally epic album.
Sprawdź teksty wszystkich piosenek z albumu Hardwired...To Self-Destruct nagranego przez Metallica, wraz z ich tłumaczeniami i interpretacjami. Na znajdziesz najdokładniejsze tekstowo tłumaczenia piosenek w polskim Internecie. Wyróżniamy się unikalnymi interpretacjami tekstów, które pozwolą Ci na dokładne zrozumienie przekazu Twoich ulubionych piosenek.
. 629 440 34 660 627 772 308 49

hardwired to self destruct tekst